wtorek, 27 grudnia 2016

Rozdział XXIV - Wolna, niczym ptak


Za wszelką cenę chciała być kimś innym. Tylko nie bardzo wiedziała kim?

Łukasz Gołębiewski


Rzadko kiedy się do kogoś przywiązuję. W końcu ludzie przychodzą i odchodzą i tak w kółko. Dlaczego więc mam nawiązać z kimś bliski kontakt jedynie po to, by następnie go przerwać? Jest jednak kilka osób, które są mi bliższe niż ktokolwiek inny. Ludzie, których mogę nazwać rodziną. Jedną z takich osób jest na przykład Alfred. Nawet przed moja „śmiercią” był mi ojcem bardziej niż Bruce, zawsze pomagał i pocieszał, gdy coś szło nie tak. Nieważne co by się stało, Alfred zawsze będzie miał miejsce w moim sercu. Podobnie jest z Megan. Nawet kiedy mnie denerwuje swoimi docinkami i ripostami (których tak prawdę mówiąc nauczyła się ode mnie), czy kiedy kłócimy się o jakąś drobnostkę, przez co ostatecznie rozstajemy się i nie rozmawiamy przez jakiś czas. Ale zawsze do siebie wracamy. Choćby nie wiem co.


I dla Luny znalazło się miejsce w moim sercu. Niebieskowłosa nastolatka o zabójczych umiejętnościach i złotym sercu, choć pewnie sama nie jest tego świadoma. Pokochałem ją jak siostrę, której nigdy nie miałem. Urzekła mnie swoją wybuchową osobowością i tym spojrzeniem, którym mogłaby mnie zabić. Patrząc na nią, mam wrażenie, że patrzę w swoje własne odbicie lustrzane sprzed lat, jeszcze zanim stałem się Robinem. Byłem wtedy wiecznie wściekły na świat za to, co mi zrobił, że mnie osierocił i skazał na wieczną samotność. Kradłem, łamałem zasady i czerpałem z tego przyjemność rzecz jasna, ale jak później sobie uświadomiłem, te wszystkie złe czyny były spowodowane tym, że tak bardzo chciałem, by ktoś wreszcie mi pomógł.

I z Luną jest podobnie. Udaje, że jest z kamienia, nie do złamania, za wszelką cenę próbuje wstrzymać łzy, by tylko nie pokazać swojej słabości, nigdy nie daje za wygraną… Ale w głębi serca chce tylko czyjejś miłości.


A ja najwyraźniej ją zraniłem. Potraktowałem jak dziecko, którym już nie jest. Sprowokowałem do odejścia, lecz w głębi duszy pragnąłem, by jednak została. Teraz mija już drugi dzień, od kąt nie wróciła do domu. Wiedząc, co potrafi nie powinienem się martwić, ale to głupie poczucie winy nie daje mi spokoju. Szukanie jej po Gotham nic mi nie dało, więc postanowiłem sięgnąć po bardziej drastyczne metody. Udałem się do posiadłości Wayne licząc na to, że zastanę Lunę razem z Damianem. Niestety, gdy tylko przejechałem przez bramę, ujrzałem siedzącego przed domem ciemnowłosego dzieciaka. Młody Wayne miał spuszczoną głowę, a przez zwisające włosy nie mogłem zobaczyć jego twarzy, ale już po samym ułożeniu jego ciała mogłem stwierdzić, że coś jest nie tak. Zaparkowałem motocykl i niepewnie usiadłem obok Damiana. Ku mojemu zaskoczeniu, chłopak nawet nie próbował mnie odgonić.



-Hej, młody. Wszystko ok? – zapytałem, kładąc mu rękę na ramieniu. Dopiero wtedy poczułem, że całe jego ciało drży – Hej! Co ci jest? Jesteś chory, czy co? – dzieciak pokiwał przecząco głową – Eh… - westchnąłem zrezygnowanie – Wiesz, raczej kiepskie ze mnie oparcie, a rady daję jeszcze gorsze niż Bruce, więc może…

-Nic mi nie jest – odezwał się nagle, ale jego drżący głos mówił coś zupełnie innego – Po co tu przyszedłeś, Todd? – zapytał wrogim tonem. Oho, Damian Wayne powrócił.

-Szukam Luny. Dwa dni temu wyszła z domu i do tego czasu nie wróciła. Trochę się o nią martwię. Wiem, jest wyszkolona i w ogóle, ale…

-Nic jej nie jest – zielonooki ponownie mi przerwał – Muszę cię z „przykrością” poinformować, że właśnie się minęliście. Dopiero stąd pojechała.

-Oh… A wiesz może dokąd? Muszę zamówić z nią kilka słów.

-To by było wyjątkowo bezsensowne zachowanie z twojej strony – uniosłem ze zdziwienia brew. Damian dopiero teraz podniósł głowę i spojrzał prosto w moje oczy, tym samym zrzucając z siebie tą całą zasłonę, która jeszcze przed chwilą całkowicie go maskowała – Ona jest szczęśliwa, Todd. Niejednokrotnie dała mi to do zrozumienia. Chce zapomnieć o swojej przeszłości, a my nie powinniśmy jej tego utrudniać. Najlepiej będzie, jeśli raz na zawsze znikniemy z jej życia – zmierzyłem go wzrokiem.

-Luna tak powiedziała? Że mamy z niknąć z jej życia? Czy ty sam to sobie dopowiedziałeś? – Damian spojrzał się na mnie w ten sam sposób, co ona – zabójczy. Jakby to Ra’s ich tego nauczył – Nie chcę się z tobą kłócić, młody.

-A więc lepiej już odejdź – bardziej rozkazał, niż zaproponował – Nam obu wyjdzie to na lepsze.



Na twarzy bruneta malowała się jedynie powaga. Jeśli był zły, a na pewno był zły, to świetnie to ukrywał. Zaczerwienione oczy nie wyglądały teraz, jak po płaczu. Przypominały oczy rządne krwi, które niegdyś widziałem u aroganckiego i wrednego dziesięciolatka. Kiedy Bruce przedstawił nas sobie, widziałem między nim i Damianem bardzo wiele podobieństw i nie mówię tu o wyglądzie. Oboje doskonale ukrywają swoje uczucia, oboje uważają, że są niepokonani, a co gorsza niezastąpieni. Ale Damian jednym różnił się od ojca. Niepohamowanym, wiecznym pragnieniem krwi swoich wrogów. Dzieciak, który zabijanie ma we krwi i mężczyzna, który poprzysiągł, że nigdy nie odbierze nikomu życia. Z biegiem lat nauczył syna, że zabójstwo nie jest jedynym wyjściem i pragnienie krwi zniknęło. Ale teraz? Teraz wydaje się silniejsze, niż kiedykolwiek.



-W takim razie nie będę ci przeszkadzał.



Podniosłem się z ziemi i bez słowa ruszyłem w stronę mojego motocyklu. Odpaliłem silnik i nawet nie spoglądając na dzieciaka ruszyłem przed siebie, opuszczając teren posiadłości. Co prawda nie dowiedziałem się, gdzie przebywa Luna, ale liczyło się tylko to, że nic jej nie jest. Jeśli niebieskooka zechce wrócić, wróci. A drzwi czekać będą na nią szeroko otwarte. Ale nie mam zamiaru ściągać jej do siebie na siłę. Skoro młody twierdzi, że jest szczęśliwa, nie chcę odbierać jej tego szczęścia. Nie chcę zamykać wolnego ptaka w klatce…




Oczami Luny


Nie znam zbyt dobrze Gotham City. Dlatego dziwi mnie, że tak łatwo się w nim odnajduję. Wiem, jak dojechać do centrum, do mieszkania Jasona, do posiadłości Wayne’a, a teraz już nawet do willi Colina. Choć wczoraj, kiedy tu jechaliśmy, było już ciemno, bez problemu udało mi się dotrzeć do celu. Odstawiłam motocykl tam, skąd go wzięłam i udałam się do środka. Zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu szatyna, lecz nigdzie nie mogłam go znaleźć. Niespodziewanie jednak usłyszałam jego głos dobiegający zza domu. Zaciekawiona udałam się na tył posiadłości, gdzie zastałam pływającego w basenie Colina. Widząc go, w samych kąpielówkach, w temperaturze około pięciu stopni, nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Jednak mimo zimna chłopak wydawał się niewzruszony i całkowicie zadowolony z tego, co robi. Podeszłam bliżej i skrzyżowałam ręce na piersi.



-Rozumiem, że bardzo śpieszno ci do szpitala? – zapytałam retorycznie, na co Colin jedynie wzruszył ramionami – Nie jest ci „trochę” zimno?  

-Nie – odparł, jakby to było coś oczywistego. Prychnęłam.

-Ale zdajesz sobie sprawę, że już prawie mamy zimę? – skinął twierdząco głową, jeszcze bardziej mnie irytując swoją pewnością siebie.

-No co? Długo cię nie było, to postanowiłem sobie popływać. Nawet nie wiesz jak odprężająco to działa.

-O tak, kąpiel w lodowatej wodzie z pewnością jest bardzo odprężająca – powiedziałam sarkastycznie, ale szatyn najwyraźniej potraktował to stwierdzenie na poważnie.

-A kto mówi, że woda jest zimna? – spytał z chytrym uśmieszkiem na twarzy – Chodź, sama się przekonaj – mówiąc to wyciągnął dłoń w moją stronę.



Pokiwałam z niedowierzaniem głową. Zdrowy rozsądek wyraźnie zakazywał mi wchodzić do tego basenu, tłumaczył jak małemu dziecku, że mogę dostać wstrząsu termicznego, a nawet zginąć. Intuicja natomiast podpowiadała coś zupełnie innego. Skoro Colin zachowuje się, jakbyśmy byli w tropikach, woda nie może być aż taka zimna. W dodatku, co mi szkodzi?


Uśmiechnęłam się śmiało i zdjęłam z siebie kurtkę. Przeszedł mnie dreszcz spowodowany powiewem zimnego wiatru. Rozebrałam się do samej bielizny i podeszłam bliżej basenu. Powtarzałam sobie w myślach, że woda jest ciepła i to wystarczyło, bym w to uwierzyła.


Nim zdałam sobie z tego sprawę, znajdowałam się już pod wodą. Wynurzyłam się na powierzchnię i zrobiłam głęboki wdech. Ku mojemu zaskoczeniu, woda rzeczywiście nie była zimna, a wręcz przeciwnie, była gorąca. Spojrzałam na Colina ze zdziwieniem.



-Lubię pływać, to czemu miałbyś się ograniczać w zimę? Chyba lepiej podgrzać wodę i korzystać z basenu przez cały rok, czyż nie? – odparł pytaniem, uśmiechając się od ucha do ucha. Następnie zbliżył się do mnie i delikatnie złapał za rękę – Jak ci poszło?

-Dobrze – skłamałam – Już wszystko między sobą wyjaśniliśmy.

-Świetnie – mówią co chłopak położył dłoń na moim policzku, a następnie złożył na ustach pocałunek. Nadal nie mogłam przyzwyczaić się do tego słodkiego posmaku jego ust…  - Musimy jutro koniecznie wybrać się do tego Lunaparku – stwierdził – Mam jeszcze dla ciebie wiele niespodzianek…

-Uchylisz rąbka tajemnicy? – uśmiechnęłam się do niego chytrze, na co chłopak tylko pogroził mi palcem.

-Nie tak szybko. Wszystko w swoim czasie…




Oczami Richarda


Siedziałem razem z Kori i Timem w jego mieszkaniu. Żadne z nas nie miało dostatecznie dużo odwagi, by się odezwać. Ja tylko spoglądałem to na brata, to na Tamarankę i zastanawiałem się „Czemu?”. Czemu akurat teraz? Czemu nie powiedziała mi o tym wcześniej? Czemu Tim dowiedział się przede mną? Czemu moje dziecko ma być stworzone „przypadkowo”? To bardzo dużo „czemu” i wciąż nie uzyskałem ani jednego „ponieważ”.



-Kiedy się dowiedziałaś? – zapytałem wreszcie patrząc na nią z niewielkim wyrzutem.

-Niedawno… - odparła niepewnie – Kilka dni temu – dodała po chwili, widząc moje niezadowolenie z odpowiedzi.

-I czemu od razu mi nie powiedziałaś? – zielonooka spuściła wzrok.

-Bała się twojej reakcji – odpowiedział za nią Tim.

-Bez urazy, ale to nie z tobą rozmawiał – rzuciłem mu oskarżycielskie spojrzenie, ale ciemnowłosy nic sobie z tego nie robił.

-Ale Tim mówi prawdę – poparła go Tamaranka – Bałam się, że nie będziesz chciał już nigdy widzieć ani mnie, ani naszego dziecka…

-Kori… - podniosłem się z fotela – Jak taka myśl mogła ci w ogóle wpaść do głowy? Jesteś dla mnie ważniejsza niż ktokolwiek inny, tak samo nasze dziecko.



Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, co powiedziałem. Kori jest dla mnie najważniejsza na świcie. Dla niej mógłbym zrobić wszystko. Czemu wcześniej tego nie zauważałem?  Czemu musiała zajść w ciążę, bym uświadomił sobie, że to właśnie ją kocham? I czemu w międzyczasie musiałem skrzywdzić Barbarę? Kurwa… Pieprzone „czemu”…


Uśmiechnąłem się pocieszająco do Koriand’r i usiadłem obok niej na kanapie. Jedną ręką chwyciłem jej dłoń, drugą natomiast delikatnie położyłem na brzuchu.

Wyobrażałem sobie jak teraz będzie wyglądać nasze przyszłe życie. Nie chciałem wychowywać dziecka w Bludheaven, a tym bardziej w Gotham, wiec może powinniśmy oboje zamieszkać w Jump City? W końcu, bądź co bądź, to tam się spotkaliśmy. I muszę powiedzieć o wszystkim Barbarze… Zasługuje, by wiedzieć. Muszę ją jeszcze raz przeprosić za wszystko, co zrobiłem. Być może jeśli zobaczy, jak bardzo zależy mi na jej przyjaźni, wybaczy mi…



-Będziesz wspaniałą matką – twierdziłem, patrząc czerwonowłosej prosto w oczy. Ta uśmiechnęła się z ulga, a po jej policzku spłynęła łza, którą szybko wytarłem. Nienawidziłem, kiedy płakała, nawet ze szczęścia.

-Czyli… Nie jesteś zły? – upewniała się, na co ja tylko pokręciłem przecząco głową.

-Nie… Nie, nie, nie, nie… - mówiąc to, stopniowo zbliżałem się do niej, po czym objąłem idealnie gładką twarz kosmitki i złożyłem na jej ustach namiętny pocałunek. Dosłownie czułem bijące od niej ciepło – Kocham cię…



***



Zmęczona Koriand’r usnęła na kanapie u Tima, a żaden z nas nie chciał jej budzić. Od kąt jest w ciąży stała się dużo słabsza, przez co potrzebuje więcej wypoczynku. Walka z wojownikami Ligii Zabójców wcale jej nie pomaga.


Delikatnie pogłaskałem ją po czole i odgarnąłem z niego kilka zbuntowanych kosmyków włosów. Teraz, kiedy spała, jej twarz wydawała się jeszcze doskonalsza, bo była pozbawiona jakichkolwiek zmartwień.



-Dick – z transu wyrwał mnie Tim, podając mi kubek gorącej kawy.

-Dzięki.



Oboje przeszliśmy do jadalni, by rozmową przypadkiem nie obudzić Tamaranki. Usiadłem na krześle przy stole i wziąłem łyk gorącego napoju. Tim natomiast opierał się o ścianę i nawet nie zabierał się za swój kubek. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Timothy, który nie pije kawy, to zmartwiony Timothy.  



-Coś cię gryzie? – zapytałem, odstawiając kawę na blat stołu – By wyglądasz na zmartwionego.

-Nie… - wyraźnie starał wywinąć się od odpowiedzi.

-Tim?

-Chodzi o Barbarę – spojrzałem na niego wyczekująco – Rozmawiałem z nią ostatnio i… Nie najlepiej zniosła twoją zdradę – spuściłem głowę ze wstydu – Uważa, że teraz każdy będzie czuł się przy niej w pewien sposób ograniczany i że już nigdy nie spotka kogoś, kogo pokocha tak, jak kochała ciebie. Starałem się ją przekonać, ze wcale tak nie będzie, że jest wyjątkowa i prędzej, czy później spotka kogoś, kto to zauważy, ale…

-A co jeśli już spotkała? – spytałem, nie spuszczając z niego wzroku.



Wiem jak wygląda zakochany człowiek. Wiem, że dla kogoś zakochanego nie liczy się nic poza jego miłością, poza szczęściem osoby, którą kocha. I wiem też, w jaki sposób ktoś zakochany mówi o swojej miłości. I właśnie tak Tim mówi o Barbarze. Ale czy to rzeczywiście, możliwe, by on… Cały ten czas, kiedy byłem z Barbarą, ukrywał by co do niej czuje? Żebym ja był szczęśliwy? Żeby ona była szczęśliwa? Tak, z pewnością.



-Powinieneś powiedzieć jej prawdę.

-Ale o czym ty mówisz? – udawał głupca, ale nie bardzo mu to wychodziło. Nie teraz, kiedy go przejrzałem.

-Nie musisz udawać. Już nie – wstałem z krzesła i podszedłem bliżej brata, po czym położyłem mu dłoń na ramieniu – Przez długi czas byłem ślepy, ale teraz już to widzę. Kochasz Barbarę, ale dla naszego szczęścia zrezygnowałeś z własnego. Teraz już nie musisz.

-Dick, ja…

-Barbara zasługuje na kogoś lepszego, niż ja. Zasługuje na ciebie – ciemnowłosy uśmiechnął się delikatnie.

-Sądzisz, że mnie zechce? – zapytał niepewnie.

-Oczywiście. Tylko musisz pamiętać o jednej ważnej rzeczy.

-Mianowicie?

-Bądź sobą. Taki jesteś najlepszy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz