Za
wszelką cenę chciała być kimś innym. Tylko nie bardzo wiedziała kim?
Łukasz
Gołębiewski
Rzadko kiedy się do kogoś
przywiązuję. W końcu ludzie przychodzą i odchodzą i tak w kółko. Dlaczego więc
mam nawiązać z kimś bliski kontakt jedynie po to, by następnie go przerwać?
Jest jednak kilka osób, które są mi bliższe niż ktokolwiek inny. Ludzie,
których mogę nazwać rodziną. Jedną z takich osób jest na przykład Alfred. Nawet
przed moja „śmiercią” był mi ojcem bardziej niż Bruce, zawsze pomagał i
pocieszał, gdy coś szło nie tak. Nieważne co by się stało, Alfred zawsze będzie
miał miejsce w moim sercu. Podobnie jest z Megan. Nawet kiedy mnie denerwuje
swoimi docinkami i ripostami (których tak prawdę mówiąc nauczyła się ode mnie),
czy kiedy kłócimy się o jakąś drobnostkę, przez co ostatecznie rozstajemy się i
nie rozmawiamy przez jakiś czas. Ale zawsze do siebie wracamy. Choćby nie wiem
co.
I dla Luny znalazło się
miejsce w moim sercu. Niebieskowłosa nastolatka o zabójczych umiejętnościach i
złotym sercu, choć pewnie sama nie jest tego świadoma. Pokochałem ją jak siostrę,
której nigdy nie miałem. Urzekła mnie swoją wybuchową osobowością i tym spojrzeniem,
którym mogłaby mnie zabić. Patrząc na nią, mam wrażenie, że patrzę w swoje własne
odbicie lustrzane sprzed lat, jeszcze zanim stałem się Robinem. Byłem wtedy
wiecznie wściekły na świat za to, co mi zrobił, że mnie osierocił i skazał na
wieczną samotność. Kradłem, łamałem zasady i czerpałem z tego przyjemność rzecz
jasna, ale jak później sobie uświadomiłem, te wszystkie złe czyny były
spowodowane tym, że tak bardzo chciałem, by ktoś wreszcie mi pomógł.
I z Luną jest podobnie.
Udaje, że jest z kamienia, nie do złamania, za wszelką cenę próbuje wstrzymać
łzy, by tylko nie pokazać swojej słabości, nigdy nie daje za wygraną… Ale w głębi
serca chce tylko czyjejś miłości.
A ja najwyraźniej ją
zraniłem. Potraktowałem jak dziecko, którym już nie jest. Sprowokowałem do
odejścia, lecz w głębi duszy pragnąłem, by jednak została. Teraz mija już drugi
dzień, od kąt nie wróciła do domu. Wiedząc, co potrafi nie powinienem się
martwić, ale to głupie poczucie winy nie daje mi spokoju. Szukanie jej po
Gotham nic mi nie dało, więc postanowiłem sięgnąć po bardziej drastyczne
metody. Udałem się do posiadłości Wayne licząc na to, że zastanę Lunę razem z
Damianem. Niestety, gdy tylko przejechałem przez bramę, ujrzałem siedzącego
przed domem ciemnowłosego dzieciaka. Młody Wayne miał spuszczoną głowę, a przez
zwisające włosy nie mogłem zobaczyć jego twarzy, ale już po samym ułożeniu jego
ciała mogłem stwierdzić, że coś jest nie tak. Zaparkowałem motocykl i niepewnie
usiadłem obok Damiana. Ku mojemu zaskoczeniu, chłopak nawet nie próbował mnie
odgonić.
-Hej, młody. Wszystko ok? –
zapytałem, kładąc mu rękę na ramieniu. Dopiero wtedy poczułem, że całe jego
ciało drży – Hej! Co ci jest? Jesteś chory, czy co? – dzieciak pokiwał
przecząco głową – Eh… - westchnąłem zrezygnowanie – Wiesz, raczej kiepskie ze
mnie oparcie, a rady daję jeszcze gorsze niż Bruce, więc może…
-Nic mi nie jest – odezwał się
nagle, ale jego drżący głos mówił coś zupełnie innego – Po co tu przyszedłeś,
Todd? – zapytał wrogim tonem. Oho, Damian Wayne powrócił.
-Szukam Luny. Dwa dni temu
wyszła z domu i do tego czasu nie wróciła. Trochę się o nią martwię. Wiem, jest
wyszkolona i w ogóle, ale…
-Nic jej nie jest –
zielonooki ponownie mi przerwał – Muszę cię z „przykrością” poinformować, że właśnie
się minęliście. Dopiero stąd pojechała.
-Oh… A wiesz może dokąd?
Muszę zamówić z nią kilka słów.
-To by było wyjątkowo
bezsensowne zachowanie z twojej strony – uniosłem ze zdziwienia brew. Damian dopiero
teraz podniósł głowę i spojrzał prosto w moje oczy, tym samym zrzucając z
siebie tą całą zasłonę, która jeszcze przed chwilą całkowicie go maskowała –
Ona jest szczęśliwa, Todd. Niejednokrotnie dała mi to do zrozumienia. Chce
zapomnieć o swojej przeszłości, a my nie powinniśmy jej tego utrudniać.
Najlepiej będzie, jeśli raz na zawsze znikniemy z jej życia – zmierzyłem go
wzrokiem.
-Luna tak powiedziała? Że
mamy z niknąć z jej życia? Czy ty sam to sobie dopowiedziałeś? – Damian spojrzał
się na mnie w ten sam sposób, co ona – zabójczy. Jakby to Ra’s ich tego nauczył
– Nie chcę się z tobą kłócić, młody.
-A więc lepiej już odejdź –
bardziej rozkazał, niż zaproponował – Nam obu wyjdzie to na lepsze.
Na twarzy bruneta malowała się
jedynie powaga. Jeśli był zły, a na pewno był zły, to świetnie to ukrywał. Zaczerwienione
oczy nie wyglądały teraz, jak po płaczu. Przypominały oczy rządne krwi, które
niegdyś widziałem u aroganckiego i wrednego dziesięciolatka. Kiedy Bruce
przedstawił nas sobie, widziałem między nim i Damianem bardzo wiele podobieństw
i nie mówię tu o wyglądzie. Oboje doskonale ukrywają swoje uczucia, oboje uważają,
że są niepokonani, a co gorsza niezastąpieni. Ale Damian jednym różnił się od
ojca. Niepohamowanym, wiecznym pragnieniem krwi swoich wrogów. Dzieciak, który
zabijanie ma we krwi i mężczyzna, który poprzysiągł, że nigdy nie odbierze
nikomu życia. Z biegiem lat nauczył syna, że zabójstwo nie jest jedynym wyjściem
i pragnienie krwi zniknęło. Ale teraz? Teraz wydaje się silniejsze, niż
kiedykolwiek.
-W takim razie nie będę ci
przeszkadzał.
Podniosłem się z ziemi i bez słowa
ruszyłem w stronę mojego motocyklu. Odpaliłem silnik i nawet nie spoglądając na
dzieciaka ruszyłem przed siebie, opuszczając teren posiadłości. Co prawda nie
dowiedziałem się, gdzie przebywa Luna, ale liczyło się tylko to, że nic jej nie
jest. Jeśli niebieskooka zechce wrócić, wróci. A drzwi czekać będą na nią
szeroko otwarte. Ale nie mam zamiaru ściągać jej do siebie na siłę. Skoro młody
twierdzi, że jest szczęśliwa, nie chcę odbierać jej tego szczęścia. Nie chcę
zamykać wolnego ptaka w klatce…
Oczami Luny
Nie znam zbyt dobrze Gotham
City. Dlatego dziwi mnie, że tak łatwo się w nim odnajduję. Wiem, jak dojechać
do centrum, do mieszkania Jasona, do posiadłości Wayne’a, a teraz już nawet do
willi Colina. Choć wczoraj, kiedy tu jechaliśmy, było już ciemno, bez problemu
udało mi się dotrzeć do celu. Odstawiłam motocykl tam, skąd go wzięłam i udałam
się do środka. Zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu szatyna, lecz nigdzie nie
mogłam go znaleźć. Niespodziewanie jednak usłyszałam jego głos dobiegający zza
domu. Zaciekawiona udałam się na tył posiadłości, gdzie zastałam pływającego w
basenie Colina. Widząc go, w samych kąpielówkach, w temperaturze około pięciu
stopni, nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Jednak mimo zimna
chłopak wydawał się niewzruszony i całkowicie zadowolony z tego, co robi. Podeszłam
bliżej i skrzyżowałam ręce na piersi.
-Rozumiem, że bardzo śpieszno
ci do szpitala? – zapytałam retorycznie, na co Colin jedynie wzruszył ramionami
– Nie jest ci „trochę” zimno?
-Nie – odparł, jakby to było
coś oczywistego. Prychnęłam.
-Ale zdajesz sobie sprawę, że
już prawie mamy zimę? – skinął twierdząco głową, jeszcze bardziej mnie irytując
swoją pewnością siebie.
-No co? Długo cię nie było,
to postanowiłem sobie popływać. Nawet nie wiesz jak odprężająco to działa.
-O tak, kąpiel w lodowatej
wodzie z pewnością jest bardzo odprężająca – powiedziałam sarkastycznie, ale
szatyn najwyraźniej potraktował to stwierdzenie na poważnie.
-A kto mówi, że woda jest
zimna? – spytał z chytrym uśmieszkiem na twarzy – Chodź, sama się przekonaj –
mówiąc to wyciągnął dłoń w moją stronę.
Pokiwałam z niedowierzaniem
głową. Zdrowy rozsądek wyraźnie zakazywał mi wchodzić do tego basenu, tłumaczył
jak małemu dziecku, że mogę dostać wstrząsu termicznego, a nawet zginąć.
Intuicja natomiast podpowiadała coś zupełnie innego. Skoro Colin zachowuje się,
jakbyśmy byli w tropikach, woda nie może być aż taka zimna. W dodatku, co mi
szkodzi?
Uśmiechnęłam się śmiało i zdjęłam
z siebie kurtkę. Przeszedł mnie dreszcz spowodowany powiewem zimnego wiatru.
Rozebrałam się do samej bielizny i podeszłam bliżej basenu. Powtarzałam sobie w
myślach, że woda jest ciepła i to wystarczyło, bym w to uwierzyła.
Nim zdałam sobie z tego
sprawę, znajdowałam się już pod wodą. Wynurzyłam się na powierzchnię i zrobiłam
głęboki wdech. Ku mojemu zaskoczeniu, woda rzeczywiście nie była zimna, a wręcz
przeciwnie, była gorąca. Spojrzałam na Colina ze zdziwieniem.
-Lubię pływać, to czemu
miałbyś się ograniczać w zimę? Chyba lepiej podgrzać wodę i korzystać z basenu
przez cały rok, czyż nie? – odparł pytaniem, uśmiechając się od ucha do ucha. Następnie
zbliżył się do mnie i delikatnie złapał za rękę – Jak ci poszło?
-Dobrze – skłamałam – Już wszystko
między sobą wyjaśniliśmy.
-Świetnie – mówią co chłopak
położył dłoń na moim policzku, a następnie złożył na ustach pocałunek. Nadal
nie mogłam przyzwyczaić się do tego słodkiego posmaku jego ust… - Musimy jutro koniecznie wybrać się do tego
Lunaparku – stwierdził – Mam jeszcze dla ciebie wiele niespodzianek…
-Uchylisz rąbka tajemnicy? – uśmiechnęłam
się do niego chytrze, na co chłopak tylko pogroził mi palcem.
-Nie tak szybko. Wszystko w
swoim czasie…
Oczami Richarda
Siedziałem razem z Kori i
Timem w jego mieszkaniu. Żadne z nas nie miało dostatecznie dużo odwagi, by się
odezwać. Ja tylko spoglądałem to na brata, to na Tamarankę i zastanawiałem się „Czemu?”.
Czemu akurat teraz? Czemu nie powiedziała mi o tym wcześniej? Czemu Tim
dowiedział się przede mną? Czemu moje dziecko ma być stworzone „przypadkowo”?
To bardzo dużo „czemu” i wciąż nie uzyskałem ani jednego „ponieważ”.
-Kiedy się dowiedziałaś? –
zapytałem wreszcie patrząc na nią z niewielkim wyrzutem.
-Niedawno… - odparła
niepewnie – Kilka dni temu – dodała po chwili, widząc moje niezadowolenie z
odpowiedzi.
-I czemu od razu mi nie powiedziałaś?
– zielonooka spuściła wzrok.
-Bała się twojej reakcji –
odpowiedział za nią Tim.
-Bez urazy, ale to nie z tobą
rozmawiał – rzuciłem mu oskarżycielskie spojrzenie, ale ciemnowłosy nic sobie z
tego nie robił.
-Ale Tim mówi prawdę –
poparła go Tamaranka – Bałam się, że nie będziesz chciał już nigdy widzieć ani
mnie, ani naszego dziecka…
-Kori… - podniosłem się z
fotela – Jak taka myśl mogła ci w ogóle wpaść do głowy? Jesteś dla mnie
ważniejsza niż ktokolwiek inny, tak samo nasze dziecko.
Dopiero po chwili zdałem sobie
sprawę z tego, co powiedziałem. Kori jest dla mnie najważniejsza na świcie. Dla
niej mógłbym zrobić wszystko. Czemu wcześniej tego nie zauważałem? Czemu musiała zajść w ciążę, bym uświadomił
sobie, że to właśnie ją kocham? I czemu w międzyczasie musiałem skrzywdzić
Barbarę? Kurwa… Pieprzone „czemu”…
Uśmiechnąłem się pocieszająco
do Koriand’r i usiadłem obok niej na kanapie. Jedną ręką chwyciłem jej dłoń,
drugą natomiast delikatnie położyłem na brzuchu.
Wyobrażałem sobie jak teraz
będzie wyglądać nasze przyszłe życie. Nie chciałem wychowywać dziecka w
Bludheaven, a tym bardziej w Gotham, wiec może powinniśmy oboje zamieszkać w
Jump City? W końcu, bądź co bądź, to tam się spotkaliśmy. I muszę powiedzieć o
wszystkim Barbarze… Zasługuje, by wiedzieć. Muszę ją jeszcze raz przeprosić za
wszystko, co zrobiłem. Być może jeśli zobaczy, jak bardzo zależy mi na jej przyjaźni,
wybaczy mi…
-Będziesz wspaniałą matką –
twierdziłem, patrząc czerwonowłosej prosto w oczy. Ta uśmiechnęła się z ulga, a
po jej policzku spłynęła łza, którą szybko wytarłem. Nienawidziłem, kiedy
płakała, nawet ze szczęścia.
-Czyli… Nie jesteś zły? –
upewniała się, na co ja tylko pokręciłem przecząco głową.
-Nie… Nie, nie, nie, nie… -
mówiąc to, stopniowo zbliżałem się do niej, po czym objąłem idealnie gładką
twarz kosmitki i złożyłem na jej ustach namiętny pocałunek. Dosłownie czułem
bijące od niej ciepło – Kocham cię…
***
Zmęczona Koriand’r usnęła na
kanapie u Tima, a żaden z nas nie chciał jej budzić. Od kąt jest w ciąży stała
się dużo słabsza, przez co potrzebuje więcej wypoczynku. Walka z wojownikami
Ligii Zabójców wcale jej nie pomaga.
Delikatnie pogłaskałem ją po
czole i odgarnąłem z niego kilka zbuntowanych kosmyków włosów. Teraz, kiedy
spała, jej twarz wydawała się jeszcze doskonalsza, bo była pozbawiona
jakichkolwiek zmartwień.
-Dick – z transu wyrwał mnie
Tim, podając mi kubek gorącej kawy.
-Dzięki.
Oboje przeszliśmy do jadalni,
by rozmową przypadkiem nie obudzić Tamaranki. Usiadłem na krześle przy stole i
wziąłem łyk gorącego napoju. Tim natomiast opierał się o ścianę i nawet nie zabierał
się za swój kubek. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Timothy, który nie pije
kawy, to zmartwiony Timothy.
-Coś cię gryzie? – zapytałem,
odstawiając kawę na blat stołu – By wyglądasz na zmartwionego.
-Nie… - wyraźnie starał
wywinąć się od odpowiedzi.
-Tim?
-Chodzi o Barbarę – spojrzałem
na niego wyczekująco – Rozmawiałem z nią ostatnio i… Nie najlepiej zniosła
twoją zdradę – spuściłem głowę ze wstydu – Uważa, że teraz każdy będzie czuł
się przy niej w pewien sposób ograniczany i że już nigdy nie spotka kogoś, kogo
pokocha tak, jak kochała ciebie. Starałem się ją przekonać, ze wcale tak nie
będzie, że jest wyjątkowa i prędzej, czy później spotka kogoś, kto to zauważy,
ale…
-A co jeśli już spotkała? –
spytałem, nie spuszczając z niego wzroku.
Wiem jak wygląda zakochany
człowiek. Wiem, że dla kogoś zakochanego nie liczy się nic poza jego miłością,
poza szczęściem osoby, którą kocha. I wiem też, w jaki sposób ktoś zakochany
mówi o swojej miłości. I właśnie tak Tim mówi o Barbarze. Ale czy to
rzeczywiście, możliwe, by on… Cały ten czas, kiedy byłem z Barbarą, ukrywał by
co do niej czuje? Żebym ja był szczęśliwy? Żeby ona była szczęśliwa? Tak, z
pewnością.
-Powinieneś powiedzieć jej
prawdę.
-Ale o czym ty mówisz? –
udawał głupca, ale nie bardzo mu to wychodziło. Nie teraz, kiedy go przejrzałem.
-Nie musisz udawać. Już nie –
wstałem z krzesła i podszedłem bliżej brata, po czym położyłem mu dłoń na
ramieniu – Przez długi czas byłem ślepy, ale teraz już to widzę. Kochasz Barbarę,
ale dla naszego szczęścia zrezygnowałeś z własnego. Teraz już nie musisz.
-Dick, ja…
-Barbara zasługuje na kogoś
lepszego, niż ja. Zasługuje na ciebie – ciemnowłosy uśmiechnął się delikatnie.
-Sądzisz, że mnie zechce? –
zapytał niepewnie.
-Oczywiście. Tylko musisz pamiętać
o jednej ważnej rzeczy.
-Mianowicie?
-Bądź sobą. Taki jesteś
najlepszy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz